“Życie Violette” Valérie Perrin to cudowna historia o tym, że życie, w takiej czy innej formie, zawsze może się odrodzić.
Powieść Perrin jest bardzo francuska, a tytułowa bohaterka przypomina Amelie Poulain, postać z filmu Jeana-Pierre’a Jeuneta. Delikatna, wycofana, wrażliwa.
Jednak w książce znajdziemy dużo więcej goryczy, smutku i żalu niż w filmie. I będziemy musieli oswoić się z tematem śmierci. Inaczej nie przebrniemy przez tę cmentarną baśń o kobiecie, której praca w charakterze dozorczyni na cmentarzu ostatecznie przynosi szczęście i spokój.
Nadzieja na lepsze jutro
Moi najbliżsi sąsiedzi niczego się nie boją. Nie mają kłopotów, nie zakochują się, nie obgryzają paznokci, nie wierzą w przypadki, nie składają obietnic, nie hałasują, nie mają ubezpieczenia społecznego, nie płaczą, nie szukają kluczy, okularów, pilota, dzieci, szczęścia. (…)
Nie żyją. (…)
Nazywam się Violette Toussaint. Byłam dróżniczką, a teraz jestem dozorczynią na cmentarzu.*
Życie Violette, naznaczone cierpieniem i tragedią, nie jest łatwe. Mimo to ta pozornie krucha kobieta nie poddaje się, a dzieje się tak również dzięki wspaniałym aniołom stróżom, których spotyka na swojej drodze – Sashy i Célii.
W końcu troska o zmarłych, o ich pamięć, i pielęgnowanie bujnego domowego ogrodu – symbolu odradzającego się życia, pozwalają Violette poczuć się spełnioną, pogodzić z przeszłością i otworzyć na przyszłość. Przesłanie jest jasne: nawet jeśli los ci nie sprzyja, zawsze pozostaje nadzieja na lepsze jutro.
* Cytat pochodzi z recenzowanej książki (przekład: Wojciech Gilewski).
Za egzemplarz recenzencki dziękujemy: