Wszyscy ci, którzy lubią prozę poetycką nie mogą przejść obojętnie wobec książki Igora Kulikowskiego „Historie, w których nic się nie dzieje”. Nie dawno publikowałyśmy jej recenzję, a dzisiaj zapraszamy do lektury wywiadu z autorem. Dowiecie się z między innymi tego, kiedy powstawały jego opowiadania i dlaczego te zwyczajne, codzienne momenty są tak ważne?
Każda opowieść jest opowiadana z perspektywy innej osoby, z innego miejsca i czasu. Jak długo trwało zbieranie takiego ogromu pomysłów? Czy wizje tych opowieści rodziły się w momentach, w których nic się nie dzieje? Tak po prostu, każdego dnia?
Te historie powstawały na przestrzeni wielu lat, bo gdyby ułożyć je chronologicznie, to najstarsze sięgałyby ponad dekadę wstecz, a najmłodsze zostały ukończone rok temu. Są więc trochę nierówne, jeśli chodzi o wartość literacką, ale myślę, że to naturalne w tego typu zbiorach. Trudno też mówić o jakimś świadomym zbieraniu pomysłów, ponieważ każde z tych opowiadań powstawało spontanicznie, będąc emanacją czegoś, co akurat siedziało w mojej głowie, o czym myślałem i jak odbierałem rzeczywistość w różnych okresach mojego życia – i jeśli nie można powiedzieć, że wszyscy bohaterowie to ja, to z całą pewnością ich myślenie, sposoby odbioru rzeczywistości, czy sposoby radzenia sobie z nią, są zbliżone do mojej własnej percepcji. A wizje opowieści rodziły się dokładnie w momentach, w których „nic się nie dzieje” – zresztą ja uważam, że takie momenty są prawdziwą tkanką życia, bo przecież, jeśli przyjrzeć się temu uważniej, większość naszego życia to wcale nie są zapierające dech w piersiach, sensacyjne wydarzenia, które zdarzają się okazjonalnie, tylko te zwyczajne, pozornie nudne, codzienne chwile – właśnie w nich umiejscowiłem swoich bohaterów, co nie oznacza, że oni sami są nudni, ponieważ mają albo bogatą wyobraźnię, albo wspomnienia i przez cały czas świat „gotuje się” w nich dość intensywnie.
Czy któraś z opisanych przez Pana historii budzi największy sentyment?
Z pewnością „Polowanie na obłoki” jest takim tekstem, mimo, że nie jest to najlepsze opowiadanie w książce. Jest to najstarszy tekst w tym zbiorze (ma grubo ponad dziesięć lat) i w ogóle pierwszy, jaki napisałem świadomie kreując świat przedstawiony, klimat i bohaterów. To jest coś o momencie przechodzenia z dzieciństwa w dorosłość i związanymi z tym stratami, rozczarowaniami, ale też z nadzieją. Wszystko dzieje się w świecie z pogranicza rzeczywistości i wyobraźni, trochę jakby we śnie i jest mocno symboliczne. Myślę, że w książce znajduje się wiele dużo lepszych opowiadań, ale to jest właśnie ten typ historii, któremu wartości dodaje sentyment, przynajmniej jeśli chodzi o moją osobistą ocenę.
Książka przypomina zbiór poezji opowiedzianej prozą. Czy lubi Pan poezję? Może ma Pan ulubiony wiersz, poetę?
To jest trochę dziwna sprawa, bo ja prawie w ogóle nie jestem odbiorcą poezji. Chyba nawet nie za bardzo lubię. Lubię za to prozę poetycką, albo coś, co ja rozumiem jako prozę poetycką. Lubię, kiedy w prozie jest rytm i metaforyka, czyli cechy, które są z założenia zarezerwowane dla poezji właśnie. Lubię też literaturę dziecięcą, łączącą w sobie i prozę i poezję. Nie jest to jednak jakoś szczególnie obmyślane, ponieważ nigdy nie założyłem sobie, że sam będę pisać „poetycko”. To się dzieje naturalnie i z pewnością jest efektem tego wszystkiego, co miało na mnie twórczy wpływ – przeczytanych książek, słuchanej muzyki, czy nawet snów. Jeśli chodzi o moich ulubionych autorów, to, poza Rimbaudem czy Dylanem Thomasem niewielu jest wśród nich „poetów”. To są najczęściej autorzy, którzy piszą prozę tj. Janet Frame, Jon Kalman Stefansson, Tove Jansson, Virginia Woolf, ale ja w ich prozie znajduję dużo poezji.
Opowiadań w książce „Historie, w których nic się nie dzieje” jest sporo. Czy od razu wiedział Pan, że tyle ich będzie? Czy to wyszło dopiero w trakcie pisania?
Historie powstawały w bardzo różny sposób i raczej chaotycznie. Kilka z nich miało być pierwotnie nawet czymś w rodzaju mini-powieści. Nie stawiałem im żadnych ram ani ograniczeń, poza tym, że wiedziałem jaki mniej-więcej klimat ma mieć cały zbiór. Potem okazało się, że te teksty do siebie pasują, bo mimo tego, że ich bohaterowie to zarówno dzieci, jak i dorośli, żyjący w rozmaitych, nieraz bardzo odległych od siebie miejscach, to wszystkie one mają jakiś wspólny mianownik. Kiedy skończyłem „Kilka szczęśliwych powrotów”, czyli ostatnie opowiadanie, jakie napisałem do tego zbioru, poczułem, że już. Że koniec. Wyszło szesnaście historii.
Czy ma Pan jakąś życiową dewizę?
Jest kilka rzeczy w moim odczuciu bardzo ważnych, ale nie wiem, czy można nazwać je dewizami. Z resztą to się zmienia na przestrzeni lat. Na pewno ważne było dla mnie ocalenie dziecka w sobie. Jak najdłużej się da i wbrew światu, wymagającemu coraz wcześniejszej dorosłości. Ja się buntuję przeciwko różnym takim społecznym wymogom, zawsze tak było. Staram się w to nie wpisywać, zachować swoje pierwotne „ja”, choć jest to trudne i często okupione niezrozumieniem, kpiną, czy którymś z rodzajów samotności. Z wiekiem ma to jednak coraz mniejsze znaczenie, bo zna się siebie trochę lepiej niż kiedyś i już wiadomo, co jest ważne trochę mniej, a co bardziej. Pozostać sobą, korzystając przy tym z mądrości i doświadczeń innych. Dbać o codzienne, małe rzeczy – to ważne, skoro i tak jest się bezradnym wobec tych największych. No i starać się nie robić wiele złego, nie płynąć w tym za tłumem – zwłaszcza teraz, kiedy zło wyraźnie przeżywa swój triumf w wielu miejscach świata, także u nas.
Zdaje się ważna jest dla Pana sztuka, który obszar cieszy się Pana szczególnym zainteresowaniem?
Muzyka, literatura i obraz (fotografia, malarstwo, film). Chyba w tej kolejności. A najlepiej wszystko razem, synkretycznie. Myślę, że wiele rzeczy, które piszę ma w sobie cechy i muzyczne i malarskie, w każdym razie bardzo bym chciał, aby tak były odbierane.
Bardzo dziękuję za odpowiedzi! Czytelników natomiast zachęcam do zapoznania się z recenzją książki „Historie, w których nic się nie dzieje”.
One Reply to “Igor Kulikowski o kulisach powstawania książki „Historie, w których nic się nie dzieje””