W warszawskim Teatrze Studio im. Stanisława Ignacego Witkiewicza do kwietnia br. można zobaczyć i poczuć sztukę pt. „Łaknąć” na podstawie dramatu przedstawicielki „nowego brutalizmu”, Sary Kane. Reżyserski kunszt Radosława B. Maciąga pozwala na niezakłóconą i przejrzystą recepcję dzieła, wydobywając poetycko-przyziemny obraz zagubienia jednostki, z którą niemal każdy z nas może się utożsamić.
Nie pamiętam dobrze okoliczności, które lata temu sprawiły, że sięgnęłam po dramaty Sary Kane. Pamiętam natomiast, że pierwszym przeczytanym utworem byli „Zbombardowani”. Nie znając założeń nurtu zwanego „nowym brutalizmem” ani, co istotniejsze, sylwetki autorki, odłożyłam. Jednak wolałam Rafała Wojaczka, który przynajmniej był poetycki.
Niedawno, zupełnym przypadkiem ponownie pojawiła się w moim zasięgu twórczość dramatopisarki, jednakże tym razem przyłożyłam się do odrobienia zaległej lekcji. Wyniosłam solidną naukę, która pozwoliła mi pełniej, nie tylko poprzez subiektywne doznania, ale i należną empatię przyjąć tytułową sztukę teatralną w interpretacji Radosława B. Maciąga.
Wspomniany „nowy brutalizm”, punk, jak i panna Kane narodzili się w Wielkiej Brytanii, przyjmując za środek ekspresji formę buntu, reprezentując wspólny mianownik: rażenie śmieciowością (nomen omen, słowo „punk” daje się tłumaczyć między innymi jako „śmieć”). Niebezpodstawne i niebezcelowe. Wyrazista, naturalistyczna forma wydobywała niepudrowane odbicie lustrzane degrengolady społecznej, na którą nie wypada patrzeć i o której lepiej milczeć. Sarah Kane milczeć nie chciała, a obserwując brutalną rzeczywistość wojen i implikowanych masakr oraz zaburzeń psychicznych — nie mogła. Sięgnęłam drugi raz po „Zbombardowanych” i odczytałam czysty, nihilistyczny tragizm. Świat oraz ludzi zaprezentowanych bez ozdobników, bez ulepszaczy. Brutalnych w swojej istocie.
Dramat „Łaknąć” najpierw poznałam w wersji pisanej. Stanowił przykrą, deprymującą kakofonię głosów 4. postaci, które mówiły. Nade wszystko, przede wszystkim: mówiły. Prowadziły monologi, nie zawsze krzyżujące się ze sobą dialogi, w których wypowiadane kwestie interlokutorów nie były tak bardzo istotne, jak wyrażane własne, nieskrępowane świadomością myśli. Zapewne mogłabym w tym momencie — dla wzbogacenia wiedzy odbiorców — powołać się na wspominane przy omawianiu tegoż tekstu kwestie biblijne oraz nawiązania do pozostałych wielkich dzieł, ale inni zrobili to lepiej, dodatkowo moje centrum zainteresowania ogniskuje się w innym punkcie.
„Łaknąć” powołane przez Maciąga pokazuje wycyzelowany, gorzki obraz dolegliwości wewnętrznych bohaterów, choć — co zupełnie wspaniałe – w wolności interpretacyjnej równie dobrze wyrazy odtrzewnej tęsknoty, niezaspokojonego pragnienia, nieukojonego bólu, bezdennej potrzeby, afektywnej wściekłości, wyważonego cynizmu i wielu jednakowo ważnych emocji mogą ukazywać również pejzaż uczuć i bałaganu pojedynczej osoby. Uczucia odzwierciedlane przez aktorów kipią, są nie do utrzymania w środku jednego organizmu, wymagają ujścia, co dodatkowo symbiotycznie współistnieje z potencjalną tezą o wizji przeżyć indywiduum.
Do zrozumienia potrzebny jest odbiór i świadomość wysłuchania. Sceniczne postacie artykułują, a wypowiadane słowa nie zawsze rezonują. Nie przeszkadza to jednak w kontynuowaniu indywidualnych historii, nieraz definitywnie anachronicznych, przez co i dzięki czemu bodaj każdy otrzymuje możliwość odnalezienia w poszczególnym fragmencie mowy siebie.
Pokolenie Kane, pokolenie pierwszej fali punka, niekoniecznie różnią się od współczesnej mi populacji. Moja generacja dokonuje tak apostazji i aborcji, jak i powiększania ust oraz próżnych selfie. Poszukiwanie sposobów, środków wyrazu przy jednoczesnym zubożeniu i pozornym wyplenieniu szlachetnych, ale niepopularnych, niegłośnych wartości: prawdy, miłości, jasności oglądu, uznania wartości własnej oraz innych, akceptacji (w tym samoakceptacji) stanowi uniwersalne sedno i galerię ludzi zniszczonych, obolałych, i zwichniętych. Samotnych, więc potwornie głodnych relacji przywracających samych siebie i nadających sens, oddalających od śmierci duchowej i fizycznej. Bulimicznie — kompulsywnie łaknących, lecz niezdolnych do przyswajania i utrzymywania otrzymanego. Uzależnionych od skutku ubocznego podejmowanych kroków: tracenia oraz zaprzepaszczania przypadkowego, ale i intencjonalnego.
Herbertowski „Tren Fortynbrasa” będący oratorium tytułowego księcia rewelacyjnie ilustruje zagubienie wielu późniejszych formacji Hamletów, bowiem „Łaknąć” przedstawia krajobraz wewnętrzny ludzi analogicznie nadwrażliwych i nieprzystosowanych do życia:
Tak czy owak musiałeś zginąć Hamlecie nie byłeś do życia
wierzyłeś w kryształowe pojęcia a nie glinę ludzką
żyłeś ciągłymi skurczami jak we śnie łowiłeś chimery
łapczywie gryzłeś powietrze i natychmiast wymiotowałeś
nie umiałeś żadnej ludzkiej rzeczy nawet oddychać nie umiałeś.
Frenetyczna potrzeba zrozumienia, miłości i ich brak, bagaż zranień, a nawet traum, bilans strat, niechęć wobec konsumpcjonistycznej płycizny oraz banalności. Wszystko to kreuje szereg oszukańczych panaceum. Złudzenie efektywnego dostosowania się dostarczają ad hoc narkotyki, alkohol i seks – krótkotrwałe ucieczki chwilowo unieważniające ból i alienację. Rejterady w cokolwiek i kogokolwiek, by po raz kolejny bezskutecznie wybawić siebie samego, gdyż pozornie przeciwstawne rozkosz oraz otępienie przynoszą łaskawe „niepamiętanie”, a także błogie „niemyślenie”. Trzeźwość myśli i ciała jest równoznaczna z nieznośnym cierpieniem, depresją oraz aurą śmierci.
Surowość obrazu, krystaliczność i dobitność kreacji aktorskich oraz minimalizm piątego bohatera: pięknej formy scenograficznej stworzonej przez Daniela Burena wprost zmuszają do konfrontacji ze sobą. Sensorium odbiorcy nie ma możliwości podeprzeć się i zabezpieczyć jakimkolwiek rozpraszaczem.
Wychodząc z sali teatralnej na trzęsących się nogach, z kołatającym sercem, nie odczuwałam żadnego łaknienia i byłam doskonale przekonana, że nigdy już nie odczuję apetytu. Nie z obrzydzenia, którego choćby namiastki w wierzchniej warstwie wspomnianego „nowego brutalizmu” nie zaobserwowałam. Z powodu dogłębnego smutku i poruszenia, ponieważ wszyscy mamy w sobie głód nie do najedzenia, pustkę nie do zapełnienia oraz wspomnienia nie do wyleczenia.
Dopełnieniem percepcji spektaklu z punktu widzenia świadka jest poznanie perspektywy autora specyficznej interpretacji, Pana Radosława B. Maciąga, studenta V roku Wydziału Reżyserii Dramatu Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie.
Co przyczyniło się do Pańskiego zainteresowania Sarah Kane?
W zasadzie nie zainteresowałem się Kane z własnej woli. Jej “Miłość Fedry” była jednym z dramatów, których znajomości wymagała komisja rekrutacyjna Akademii Sztuk Teatralnych na egzaminach wstępnych. Wtedy jeszcze, jako mało obyty z teatrem współczesnym amator, byłem “mocno sceptyczny” wobec takich środków wyrazu. Na rozmowie kwalifikacyjnej zarzuciłem komisji, że propagowanie tego typu literatury psuje obraz teatru, który jest “sztuką wyższą”. Co prawda, moja opinia była w pewnym stopniu kreacją, ale na tyle skuteczną, że podzieliła samą komisję, a to bardzo dobry znak dla kandydata. Nie mniej, nie czułem wtedy do dramatów Kane wiele więcej ponad wstręt. Po jakimś czasie dotarło do mnie, że moje pierwsze wrażenie związane z lekturą “Fedry” to paradoksalnie dowód na skuteczność tego dramatu. Umiejętność wywołania takich stanów, których nie doznałem podczas spotkania z “wyższą literaturą”, za jaką uważałem wtedy głównie patetyczne bzdury, to dowód trafnej diagnozy społecznego tabu. Dopiero po latach, mając ku temu jakie takie przygotowanie, odkryłem w tekstach Kane także drugą, mniej skandalizujacą stronę – niebywały talent poetycki. I mówię to z pełnym przekonaniem. A “Łaknąć” to chyba najlepszy na to dowód.
Dlaczego spośród dorobku dramatopisarki podjął Pan „Łaknąć”?
Tu też pewną rolę odegrały okoliczności. Kiedy dostałem szansę realizacji spektaklu w Teatrze Studio, którego podstawę stanowić miała instalacja Daniela Burena, zacząłem poszukiwać tekstu, który podobnie jak dzieło artysty dzieje się “wszędzie i nigdzie, a znaczenie nadają mu zdarzenia tu i teraz”. W pierwszym momencie mój wybór padł na wspomnianą wyżej “Fedrę”, przez moje skojarzenia instalacji Burena z antykiem. Myślę, że w ten sposób chciałem też zwrócić dług, jaki zaciągnąłem u Kane na egzaminach. W toku rozmów z dyrektorką artystyczną, Natalią Korczakowską, ostatecznie zdecydowaliśmy na zmierzenie się z “Łaknąć”, mając oczywiście świadomość ryzyka, jakie za tym stoi. Zresztą, dziś uważam, że to najtrudniejsza literatura, z jaką przyszło mi się zmierzyć w teatrze i prawdopodobnie długo nie trafię na nic, co pobije ten wynik. Tekst, który koniec końców, mimo swojej niebanalnej struktury i braku konwencjonalnych para-dialogów, jest dramatem w pełnym tego słowa znaczeniu, wymagał rzetelnego rozczytania i konkretnych operacji na postaciach. Kolejną, nie mniejszą przeszkodą, było opanowanie tekstu przez aktorów – naukę treści sztuki w skali trudności można porównać do uczenia się książki telefonicznej na wyrywki. Nie mogę także nie wspomnieć o swoistej tradycji realizatorskiej tego tekstu, kiedy to aktorzy “recytują” tekst, siedząc na czterech krzesłach vis a vis publiczności. Przełamanie tej konwencji było niezwykle trudne, ponieważ tekst nie zawiera w sobie żadnej motoryki, a do sprawnego działania całości niezbędny jest niezakłócony odbiór płynących słów. Słowa bowiem roszczą sobie nie tylko monopol na uwagę odbiorcy, ale mają wręcz pretensje do omnipotencji.
Długo szukał Pan odpowiednich środków wyrazu, za pomocą których przedstawić sztukę?
Tak. Poszukiwania źródła, które napędzało by aktorów do wytwarzania na tak skomplikowanym materiale stanów i emocji, poszukiwanie ich kondycji scenicznej było najdłuższym elementem całego procesu. I kluczowym, to pewne. Niewiele mniej inwencji wymagało także ode mnie stworzenie przestrzeni, w której dzieje się sztuka. Przestrzeni rozumianej zarówno jako miejsca, ale także jako “oponenta”. Instalacja Burena nie jest w naszym spektaklu jedynie tłem. Ma ona niebagatelny wpływ na odbiór sztuki, dzieląc przestrzeń na cztery sektory, a każdy “graniczny słup”, tworzący sceniczny labirynt, wyposażony jest w cztery kolory, przypisane czterem aktorom i czterem statystom. Do pewnego momentu cała kwadratowa platforma, po której poruszają się aktorzy, miała być dodatkowo odgrodzona folią od widowni, tworząc rodzaj akwarium. Taki zabieg pozwoliłby jeszcze intensywniej “odgrodzić” aktorów od publiczności, jednocześnie nie ujmując intymnemu charakterowi sztuki. Niestety, w ostatniej fazie prób nie dostaliśmy na to zgody od inspektora BHP i została symboliczna granica z fluorescencyjnej taśmy. To właśnie poczucie wyobcowania, mimo intymnego kontaktu z aktorem, stanowiło dla przestrzeni scenicznej główną siłę dramatyczną.
Czym dla Pana jest tytułowe łaknienie?
Na to pytanie odpowiadałem sobie chyba najdłużej. A raczej najdłużej budowałem odpowiedź przez cały proces twórczy. Kluczy, którymi można otworzyć to pytanie, jest kilka. Ja odpowiem swoim ulubionym, czyli posługując się terminologią wschodnich filozofii. Dla mnie, tytułowe “Łaknienie” jest nigdy nie dającym się zaspokoić pożądaniem, wytworem wiecznie głodnego ego, fatalną potrzebą, immanentnie wpisaną w ludzką naturę. Jest źródłem większości cierpienia, z jakim stykamy się na co dzień, a wyraża się niekończącym strumieniem krytycznych myśli, opanowującym umysł swojego żywiciela. “Łaknienie” to najpowszechniej występująca w naszych społecznościach choroba umysłowa, która – nieopanowana – nieuchronnie prowadzi do autodestrukcji. W Indiach zjawisko to nazywane jest maya. “Łaknienie” przedstawione jest na przykładzie czterech postaci, które w równym stopniu pożądają miłości i kary, dramatu i ukojenia, wreszcie – zbawienia i śmierci. Postaci, które podobnie jak autorka nie potrafią wyjść z tego zamkniętego kręgu. A wszystko to opowiedziane jest, jak już wspomniałem, z niesamowitym kunsztem poetyckim. Jonathan Haidt w swojej książce “Szczęście. Od mądrości starożytnych po koncepcje współczesne” wspomina, że ostatecznie istnieją trzy drogi do szczęścia – prozac, medytacja i terapia behawioralno-poznawcza. Bez wątpienia Sarah Kane nie pozwoliła swoim postaciom zaznać żadnego z wyżej wymienionych. Istnieje jednak tajemnicza, katartyczna siła w partycypowaniu w cudzym cierpieniu. Jako ludzie, intuicyjnie wiemy to od zawsze, dopiero niedawno nauka daje nam ostrożne odpowiedzi, dlaczego tak się dzieje. Tak czy inaczej, w tym przypadku uczestniczymy realnym cierpieniu autorki, która swoją niezgodę na otaczający ją świat przelała na papier. “Łaknąć” to wołanie o pomoc i ostrzeżenie: nie idźcie tą samą drogą. Nie idźcie w stronę światła.
Źródłem zdjęć zawartych w artykule jest: https://www.teatrstudio.pl/pl/spektakl/laknac
Informacje o spektaklu: https://www.teatrstudio.pl/pl/spektakl/laknac