W odróżnieniu od skocznych rockowych rytmów jakie prezentowałam przy okazji ostatnich recenzji muzycznych, tym razem mam coś dla osób, które w muzyce szukają relaksacji i ukojenia, harmonii i wyraźnych brzmień gitary. W kilku zdaniach chcę opowiedzieć o debiutanckiej płycie zespołu Isle of Love. Czy zetknęliście się z muzyką tej formacji? Jeśli tak, jestem ciekawa, czy Wasze odczucia będą podobne do moich. Jeśli nie, koniecznie nadróbcie zaległości!
Isle of Love to zespół powstały w 2014 roku z inicjatywy Adama Słomińskiego i Tomasza „Ragaboya” Osieckiego. Rok później, w marcu 2015 do zespołu dołączyła trzecia osoba, Marcin Zabiełowicz, gitarzysta zespołu Hey. Adam, który jest wokalistą, lubi muzykę filmową, patos, grozę, smutek. Choć ma marzycielską naturę, stara się stąpać twardo po ziemi. Interesują go zależności i złożoność świata, człowiek i jego przemijanie. Wrażliwość na otoczenie jest wyczuwalna w głosie muzyka. Kiedy słuchałam piosenek, głos wokalisty był z jednej strony przesycony głębią, z drugiej emocjami i czymś nieuchwytnym, co porusza wnętrze do bólu.
Tomasz to fan akustycznego bluesa, country, muzyki indyjską i filmów scince fiction. Muzyka jest jego motorem do działania i czymś co uspokaja. Gra na gitarze, sitarze i diltrubie. W stosunku do ludzi jest otwarty i szczery. W wolnych chwilach poświęconych na relaks lubi rozsmakować się w shishy. Marcin, jak już wspomniałam jest drugim gitarzystą. Oprócz tego gra na mandolinie i pianinie. Jest pasjonatem szybkich, włoskich rowerów i fotografii Sally Mann. Lubi degustować się dobrym winem, najlepiej z Antypodów. Nawet nie znając historii i składu zespołu, od razu słychać, że gitara wiedzie prym. Jej mocne elektryzujące brzmienie nie ujdzie uwadze żadnemu pasjonatowi tego instrumentu. W większości utworów głos wokalisty łączy się z instrumentami tworząc spójną całość i brzmienie. Jednak czasem miałam wrażenie, że to głos jest tłem, a nie muzyka. Czego nie postrzegam jako wadę, wręcz przeciwnie. Isle od Love dzięki temu zabiegowi sprawili, że ich utwory stają się bardziej urozmaicone.
Na debiutanckiej płycie znajduje się osiem utworów:
- Tam gdzie cyprysy
- Zanim kiedy zmierzch
- Song of silence
- Dom Jest
- Pomiędzy snami
- Powietrza jakby mniej
- Czuwanie
- Eni
Jak zaznaczyłam na wstępie, utwory są dość spokojne, kojące i relaksujące. Mają przyjemny rytm i wyraźne brzmienie, będąc jednocześnie balsamem na skołatane nerwy. Wyjątkiem jest piosenka „Dom Jest”, która jest bardziej skoczna od pozostałych. W muzyce Isle of Love wyczuwa się naturalność, nie ma żadnej przesady ani przekombinowania i już choćby z tego względu warto zanurzyć się w ich muzykę. Ręczę za to, że wprowadzi wyjątkowy klimat. Chociaż zespół pojawił się na rynku muzycznym stosunkowo niedawno, myślę, że będzie rósł w siłę zyskując coraz więcej fanów i nagrywał kolejne albumy.
A żeby wyciszyć się przed weekendem dwa teledyski Isle of Love: