Bywają powieści, które swoją tematyką i fabułą dogłębnie poruszają czytelnika, na długo pozostając w jego pamięci. Do takich historii, moim zdaniem, należy również „Making faces”. Przeczytajcie, czego możecie się spodziewać, sięgając po powieść Amy Harmon.
Hannah Lake to niewielkie miasteczko w stanie Pensylwania. Mieszka tam grupa przyjaciół, a wśród nich nieuleczalnie chory, poruszający się na wózku inwalidzkim, Bailey Sheen oraz jego kuzynka Fern Taylor, niska, nieatrakcyjna, ale za to pogodna, miła i uczynna, od dawna zakochana w Ambrosie Youngu, szkolnej gwieździe zapasów z ogromnymi szansami na sportową karierę. Niestety chłopak, mimo iż zna ją od dziecka, nie zwraca na nią uwagi. Być może nigdy by ich nic nie połączyło, gdyby nie wybuchła wojna w Iraku, a Ambrose wraz z czwórką przyjaciół postanowił wziąć w niej udział, jako jeden z żołnierzy amerykańskiej armii. Niestety wrócił z niej sam, ciężko ranny, z postanowieniem odizolowania się od ludzi. Stracił niemal wszystko. Zdrowie, urodę i szansę na przyszłość. Nie stracił jednak, wciąż kochającej go, Fern. Niestety miłość do mężczyzny z pokiereszowaną duszą nie jest prosta.
Są takie chwile, Bailey. Kiedy myślisz, że już więcej nie zniesiesz. Ale potem odkrywasz, że jednak dajesz radę. Zawsze dajesz radę. Jesteś twardy. Bierzesz głęboki oddech, zaciskasz mocniej zęby, pokonujesz kolejne przeszkody, aż w końcu wiatr znów zaczyna ci wiać w żagle (…).
Kiedy zdecydowałam się na przeczytanie powieści „Making faces” autorstwa Amy Harmon, nie miałam pojęcia, o czym właściwie jest ta historia. Nie czytałam nawet okładkowego opisu książki. Ten wybór był zupełnym kotem w worku. Znałam jedynie opinie krążące w sieci, iż jest to przepiękna, poruszająca historia, co właściwie niewiele mówi. Jakie więc były moje pierwsze odczucia, po tym, gdy zaczęłam ją czytać? Bardzo pozytywne.
Przez zbieg różnych okoliczności długo nie mogłam zacząć czytać książki, czego później żałowałam. Zawsze coś mnie od niej odciągało, a gdy w końcu udało się do niej usiąść, najzwyczajniej zasypiałam ze zmęczenia już po kilku stronach. Na szczęście przyszły święta wielkanocne i nadarzyła się okazja by spokojnie poczytać. Kiedy już do niej usiadłam, nie mogłam się oderwać.
Czasami piękno albo jego brak utrudnia nam prawdziwe poznanie drugiego człowieka.
Historia skłaniająca do refleksji
„Making faces” to powieść bardzo wzruszająca, skłaniająca do refleksji nad własnym życiem, życiowymi priorytetami, nad tym, co często jest niewidoczne dla oczu. To pochwała życia, bez względu na to, w jaką sytuację rzucił nas los, kim jesteśmy, z czym się zmagamy. To historia o patrzeniu sercem, o pokonywaniu własnych słabości, walce o siebie, bliskich i miłość.
Przepiękna i delikatna fabuła przez całą lekturę książki daje czytelnikowi poczucie ciepła, bliskości z bohaterami, atmosferę zaufania. Autorka zastosowała trzecioosobową narrację, co w tym przypadku było najlepszym rozwiązaniem, gdyż poza głównymi bohaterami, mamy tu całe grono drugoplanowych postaci, które wiele wprowadzają do fabuły. Dzięki temu zabiegowi patrzymy na historię „z góry” i widzimy różne wydarzenia oczami ich wszystkich, uzupełniając obraz całości.
Zobaczyć to, co niewidoczne
Amy Harmon stworzyła wspaniałych bohaterów, którzy na długo pozostają w pamięci. Mamy tutaj troje głównych bohaterów. Początkowo są to przede wszystkim Fern oraz Bailey, kuzyni, mieszający obok siebie. Fern jest szarą myszką, niewysoką dziewczyną, nieatrakcyjną dla swoich kolegów, noszącą okulary i aparat ortodontyczny. Dopiero po ukończeniu szkoły średniej rozkwita. Cały czas spędza z Baileyem, zaś w wolnym czasie pisze romanse. Jest niezwykle mądrą i wrażliwą osobą, dostrzegającą w ludziach to, czego sami nie widzą. Sam Bailey, mimo poważnej niepełnosprawności z powodu dystrofii mięśniowej i świadomości nieuchronnego widma śmierci, jest pełnym życia młodym człowiekiem, odważnym, pragnącym zrealizować jak najwięcej marzeń. Jest motorem napędowym dla wielu osób. Do grona głównych bohaterów dołącza później również Ambrose Young, były zapaśnik i weteran wojny w Iraku. Niegdyś przystojny, błyskotliwy, będący gwiazdą szkolnej drużyny zapaśniczej, a obecnie pokiereszowany zarówno fizycznie, jak i psychicznie, walczący ze swoimi powojennymi demonami i kompleksami oraz zranioną duszą. Oprócz tej trójki mamy wiele postaci drugoplanowych i epizodycznych, ubarwiających historię i dostarczających dodatkowych emocji oraz wzruszeń.
Prawdziwe piękno, takie, które nie blaknie i nie umiera, wymaga czasu. Wymaga napięcia. Wymaga niewiarygodnej wytrwałości. To krople, które jedna po drugiej budują stalaktyt; to trzęsienia ziemi, które tworzą łańcuchy górskie; to fale uderzające nieustannie o brzeg, które łamią skały i wygładzają twarde krawędzie. A z tej gwałtowności, wrzawy, wściekłego wycia wiatru i szumu wody, rodzi się coś lepszego, coś, co w innych okolicznościach nie mogłoby zaistnieć.
Jeśli cierpicie obecnie z powodu książkowego kaca lub jesteście świeżo po lekturze jakiejś wzruszającej lub dającej do myślenia książki i nie chcecie pogarszać swojego stanu jeszcze bardziej, to polecam Wam odłożenie jej czytania nieco w czasie. Sięgnijcie po nią z całą pewnością, lecz dopiero, kiedy nieco ochłoniecie. Chyba, że macie ochotę na sporą dawkę masochizmu i po prostu chcecie dobić się kolejną rozdzierającą serce historią. Wówczas powieść Amy Harmon nada się do tego idealnie.
Za egzemplarz do recenzji dziękujemy wydawnictwu Editio Red
One Reply to “Dobrze widzi się tylko sercem – Amy Harmon, Making Faces”