Mam przyjemność zaprezentować Wam rozmowę z Panem Jakubem Małeckim, autorem książki „Dygot”, którą ostatnio recenzowałam. Jaka była geneza jej powstania i co robi pisarz w wolnym czasie? Zapraszam do lektury!
Na Pana stronie znalazłam „schemat budowy radia, od którego wszystko się zaczęło”. Budowa radia jest obecna także w „Dygocie”. W jaki sposób ten schemat stał się inspiracją?
Z tym radiem to w ogóle ciekawa historia, ale było trochę na odwrót. Najpierw wymyśliłem sobie całą tę scenę, ale zastanawiałem się, czy jest ona prawdopodobna, to znaczy: czy rolnik z Kujaw w 1939 roku miał możliwość zbudowania takiego radia. Poszukałem w internecie, ale nic konkretnego nie znalazłem. Jakieś strzępki informacji, wpisy na forach, nic szczególnego. I wtedy też, przeglądając pamiętnik brata mojej babci, który zginął na wojnie, na ostatniej stronie znalazłem rozrysowany w 1938 roku schemat budowy radia kryształkowego, z informacją, na ilu zwojach odbierało się Warszawę, Lwów i tak dalej. Przez pierwsze kilka sekund w ogóle nie wierzyłem, że naprawdę na to patrzę. Niesamowite uczucie.
W „Dygocie” pojawiają się wzmianki na temat Alfreda Szklarskiego, Davida Morrella, Toma Clancy’ego, Fredericka Forystha i kilku innych pisarzy. Czy ich twórczość jest dla Pana szczególnie bliska?
Tym razem celowo dałem moim bohaterom do czytania książki, których sam nie mam na półce. Sagę Alfreda Szklarskiego znam wprawdzie i jako dzieciak byłem jej wielkim fanem (kto wtedy nie był?), natomiast Clancy’ego i Forsytha nigdy nie czytałem. Powieści sensacyjne pasowały po prostu do mojego bohatera.
Nie kryje się Pan z tym, że „Dygot” jest najważniejszą w Pana twórczości książką, której akcja rozgrywa się w Kole, Pana rodzinnym mieście. Czytając miałam wrażenie, że dzieciństwo Sebastiana w pewien sposób opisuje to, co autor obserwował w dzieciństwie, do czego odnosi się sentymentalnie. Miałam rację?
Tak, ma Pani rację. Sebastian ma ze mną trochę wspólnego, choć oczywiście sporo nas też różni. Wielkim sentymentem darzę czasy spędzone z kolskimi kolegami na głupich, zabawnych, niebezpiecznych, a często również nielegalnych rozrywkach. W ostatni weekend byłem z żoną w Kole i kiedy spojrzałem na olbrzymi komin energetyki cieplnej, na który kiedyś nocą wspiąłem się z bratem i przyjacielem, to ręce mi opadły. Dzisiaj w życiu bym czegoś takiego nie zrobił, ale sympatyczne wspomnienia pozostały. Część z nich znalazła się w „Dygocie”.
Książka „Dygot” zdobyła serca wielu czytelników i pnie się na listach bestsellerów. Proszę powiedzieć, ile czasu zajęło jej zaplanowanie i napisanie?
Nie potrafię powiedzieć, ile czasu zajęło zaplanowanie „Dygotu”, bo jest to bardzo trudno mierzalne. Mogłem na przykład trzy lata temu w sobotę jechać przez cztery godziny samochodem i myśleć o różnych wątkach, ale przecież nie „pracowałem” wtedy w ścisłym znaczeniu tego słowa, tylko jechałem samochodem. Niektóre z historii, które wykorzystałem w „Dygocie”, znałem od kilkunastu lat, co też nie ułatwia odpowiedzi na to pytanie. Mogę natomiast dokładnie stwierdzić, jak długo „Dygot” pisałem. Poświęcałem na tę książkę średnio trzy godziny dziennie, codziennie przez dziewięć miesięcy. Potem jeszcze sporo poprawiałem, bo ja zazwyczaj sporo poprawiam.
W „Dygocie” bardzo wyraźnie zarysowane są kontrasty i słabości poszczególnych osób, a sama książka intryguje do samego końca. Łatwo odnieść wrażenie, że jej twórca ma wiedzę i interesuje się zagadnieniami z zakresu psychologii. Jest tak?
Muszę Panią trochę rozczarować, bo nie mam wykształcenia z zakresu psychologii, nie czytam też fachowej literatury z tej dziedziny.Fascynuje mnie natomiast ludzka psychika, a zwłaszcza jej rubieże. Dlatego tak często w moich książkach pojawiają się bohaterowie wewnętrznie zagmatwani lub balansujący na krawędzi obłędu.
„Dygot” jest powieścią wielowątkową, z akcją rozgrywającą się na przestrzeni kilkudziesięciu lat. Który wątek, bohater powstał jako pierwszy? Czy w trakcie pisania, zmienił się zakładany początkowo kierunek?
Pierwszy w głowie pojawił mi się Wiktor Łabendowicz, którego wymyśliłem po obejrzeniu zdjęcia Brenta Stirtona, przedstawiającego pięciu niewidomych albinosów z domu dziecka w Indiach. Dopiero wokół Wiktora zazębiły się rozmaite rodzinne historie, które od dawna miałem w głowie.
W przypadku tej akurat książki pozostałem w miarę wierny konspektowi. Oczywiście, w trakcie pracy pojawiło się wiele nowych pomysłów, a inne trafiły do kosza, ale ogólny zamysł pozostał. Najwięcej pracy miałem z datami, bo pewne wątki rozjeżdżały się na różne strony. Dopinanie ostatecznej wersji powieści było trochę jak rozwiązywanie gigantycznego układu równań. Wiele rzeczy nie chciało pasować, ale w końcu wszystko trafiło na swoje miejsce.
Tłumaczy Pan książki z języka angielskiego na polski, a jednocześnie sam jest Pan pisarzem. Czy są momenty, kiedy w trakcie tej pracy chciałby Pan coś w danej książce zmienić, ująłby inaczej niż jej autor?
Tak, czasami tak bywa, dlatego tak ważne jest, żeby ostro trzymać się w ryzach i pozostawać jak najbardziej przezroczystym.
Generalnie jednak jest to fantastyczna robota i nie zamieniłbym jej na nic innego. Za jej główny plus uważam to, że można jeść przy biurku nawet najbardziej zniewalająco pachnące rzeczy i pić z nawet najbardziej ryzykownie wyglądających kubków, a szef złego słowa nie powie, bo szefa po prostu nie ma.
Zauważyłam, że Pana książki ukazują się średnio co dwa lata, „Dygot” ukazał się w tym roku. Czy jest już pomysł na kolejną? A może już jest w fazie tworzenia?
W ciągu siedmiu lat opublikowałem siedem książek, więc wychodzi właściwie nawet jedna na rok, choć oczywiście na początku pisałem szybciej, mniej się nad wszystkim zastanawiając. Mam wrażenie, że z każdą kolejną książką proces ten przebiega odrobinę bardziej mozolnie, zwłaszcza, jeśli chce się, żeby każda kolejna była lepsza od poprzedniej.
Sam proces wydawniczy trwa co najmniej pół roku, a częściej rok, dlatego w momencie publikacji książki człowiek zazwyczaj po uszy tkwi już w kolejnej. Tak też jest w tym przypadku. Po uszy tkwię już w czymś nowym, ale zbyt wcześnie jest, by cokolwiek o tym mówić.
W jednym z wywiadów zwierzył się Pan z tego, że lubi piec ciasta. Ja także! Czy mógłby się Pan podzielić ze mną i czytelnikami swoim najlepszym przepisem?
Z przyjemnością. Jednym z moich ulubionych jest na przykład „sernik czekoladowy z nutą cynamonu”, w sam raz na jesienne wieczory. Przepis znalazłem na stronie kwestiasmaku.com, a modyfikuję go w ten sposób, że rezygnuję ze śmietany, bo za pierwszym razem o niej zapomniałem, a wyszedł tak dobry, że boję się teraz cokolwiek zmieniać, a poza tym zamiast 300 gramów czekolady deserowej daję 400 gramów mlecznej. Ma być słodko.
Przepis na stronie: kwestiasmaku.com
Bardzo dziękuję za rozmowę!
Jeżeli oprócz zadanych przeze mnie pytań jest coś jeszcze, o co chcielibyście zapytać, w najbliższą niedzielę, 25 października o godzinie 14.00, będziecie mieli okazję! Pan Jakub będzie podpisywał swoją najnowszą książkę „Dygot” na Targach Książki w Krakowie przy stoisku Wydawnictwa SQN (stoisko D37)
Jakub Małecki – ur. 25 czerwca 1982 r. w Kole. Tłumacz literatury z języka angielskiego i pisarz. Autor książek: „Błędy” (2008), „Przemytnik cudu” (2008), „Zaksięgowani”(2009), „Dżozef” (2011), „Odwrotniak” (2013), „Dygot”(2015). Zadebiutował w 2007 roku opowiadaniem „Dłonie” w magazynie „Science Fiction, Fantasy i Horror”. Przełożył z języka angielskiego wiele pozycji, między innymi „Brudne wojny” Jeremy’ego Scahilla, „Paryż wyzwolony” Antony’ego Beevora, „Moją prawdę” Mike’a Tysona i zbiór korespondencji pod tytułem „Listy niezapomniane”. Publikował w „Newsweeku”, „Polityce”, Angorze”, „Znaku”, „Nowej Fantastyce” i „Tygodniku Powszechnym” Dwukrotnie nominowany do nagrody im. Janusza A. Zajdla i zdobywca nagrody Śląkfa w kategorii Twórca Roku w 2012 roku.