Jedziemy z matką na północ to niełatwa w odbiorze, ale wciągająca powieść. Karin Smirnoff w drugim tomie trylogii wprowadza czytelników w świat szwedzkiej prowincji położonej na końcu świata i jej ciemnych sekretów. Każdy, kto sięgnie po tę powieść, dostanie szansę zanurzenia się w sferze ludzkich lęków, przekonań i potrzeb serca.
Jana i Bror są bliźniętami, które nie miały łatwego dzieciństwa. Gdy ich matka umiera, wyruszają w podróż do jej rodzinnej wioski, bo taka była jej ostatnia wola. Chciała zostać pochowana wśród swoich. Niestety jak to często bywa, na miejscu okazuje się, że „wśród swoich” to dość mocno naciągana wersja, bo ich matka została wykluczona ze wspólnoty za wyjazd ze wsi.
Zderzenie światów
Społeczeństwo, do którego trafiają, sprawia, że Jana czuje się odrzucona już na pogrzebie własnej matki. Jako kobieta wolna, decydująca sama o sobie, jest obrazą dla panujących w wiosce zasad. Wspólnota żyje według zasad biblijnych, stawiając mężczyznę na piedestale. Kobieta zaś zostaje sprowadzona do roli żony posłusznej, dbającej o potrzeby męża i rodzącej tyle dzieci, ile zdoła.
O ile Jana odważnie stawia czoła próbie narzucenia jej zasad wspólnoty, o tyle Bror poddaje się im od razu. Jego postawa sprawia, że wspólnota od razu wciąga go w swoje szeregi, zaczyna uczyć i szuka mu kandydatki na żonę.
Kłopoty z każdej strony
Tuż po pogrzebie matki okazuje się, że przepisany na Janę i Brora dom ma nielegalnych lokatorów. Niebezpieczny mężczyzna, staje okoniem na próby wyproszenia go z terenu, a jego partnerka – kuzynka Jany nie ułatwia sprawy. Jedyną osobą chcącą pomóc jest Jussi – również kuzyn ze strony matki. Mężczyzna porzucony przez żonę, która odeszła wraz z ich synem. Przez to wykluczony ze wspólnoty.
Jana wchodzi w konflikt z pastorem, czyli najważniejszym mężczyzną w okolicy uważanym wręcz za świętego. Niestety do świętości mu daleko – ale zdaje się, że nie dostrzega tego nikt oprócz Jany. Kobieta oprócz nacisków ze strony wspólnoty i własnego brata, musi radzić sobie także z problemami w „swoim” świecie.
Jedziemy z matką na północ to doskonały przykład dobrej literatury skandynawskiej. Jest mrocznie, czasem brutalnie, czujemy się nieco zagubieni i osamotnieni we wsi na końcu świata. Społeczność, do której trafia Jana i Bror to patriarchat w najczystszej postaci – żona ma siedzieć cicho i usługiwać, nawet gdy mąż bije i gwałci.
Jedziemy z matką na północ, wywołało we mnie lawinę różnorodnych uczuć. Współczułam Janie, później doprowadzała mnie do wściekłości. Kibicowałam Jussiemu w jego zmaganiach i próbach powrotu do normalnego życia. Irytował mnie Bror z tą swoją męską dumą i arogancją dla uczuć innych ludzi. Gotowałam się w środku przez poczynania Magdy – chociaż mam świadomość czym jest syndrom sztokholmski.
Ta powieść to pełna zakrętów, tajemnic, bólu, problemów i niewyjaśnionych spraw doskonała historia. Bo czy może być coś łatwego, w powrocie do najmroczniejszych wspomnień z dzieciństwa? Do zderzenia się ze ścianą własnych przekonań i potrzeb, blokowanych przez innych ludzi?
Polecam tę książkę każdemu, kto lubi literaturę poczuć i przeżyć. Mimo odmiennej pisowni (brak oddzielonych imion i nazwisk, dialogi i wypowiedzi wtopione w tekst) gdy już dasz się wciągnąć w tę opowieść, nie będziesz mógł się oderwać. Historia Jany i jej walki z utartymi schematami to walka naprawdę trudna, a może i skazana na porażkę?
Za egzemplarz do recenzji dziękujemy wydawnictwu